poniedziałek, 28 lipca 2014

Metaforycznie w stronę słońca cz. 2

HOBART TRIP cz. 2


Druga część wpisu o wyprawie do Hobart;) Po dotarciu na miejsce zaczęliśmy od pit-stopu w Hungry Jack's (co widzieliście w poprzednim wpisie) - po wyjechaniu z parkingu zostaliśmy wciągnięci przez 6-pasową ulicę prowadzącą kto-wie-gdzie. Do wyboru było prosto i wiaduktem-prosto, więc właściwie Hobart prowadził nas sam, aż natknęliśmy się na tamtejszy wydział UTASu, na którym oczywiście złapaliśmy znakomite WIFI pod nazwą UConnect, które tak dobrze znamy z Launceston. Zwyczajowo zaparkowaliśmy tam, gdzie zasięg był dobry - nasza niemal rytualna czynność, gdy na horyzoncie pojawia się czerwone logo uniwerku.


FOT: To właśnie to logo.

Pokręciliśmy się trochę po kampusie, który w weekend przypominał opuszczony Czarnobyl (skojarzenie tym trafniejsze, że jest tam jakiś wydział technologii chemicznych i przed budynkiem stoi mega baniak jakiegoś azotu, opatrzony tyloma ostrzeżeniami dot. BHP, że pewnie jakby wybuchł, to nastąpiłaby apokalipsa zombie). 

Jako, że na kampusie poza darmowym internetem nie było nic ciekawego, pojechaliśmy zobaczyć zatokę. Nasz nawigator Pastel idealnie namierzył dojazd nad zatokę i dzięki temu chwilę później staliśmy na piasku. 


FOT: Zatoka, za pasem piasku parking, na którym zatrzymaliśmy Madzię.


FOT: Zatoka cz. 2

Plan zakładał spanie w Madzi, dlatego Binek i Patryk wzięli swoje koce elektryczne (miały spełniać funkcję zwykłych kocy), a ja dwie kurtki i polar (uznałem, że koc mi się popsuje jak Patrykowi - zamiast tego miałem owijać się kurtkami). Łaziliśmy jakiś czas po mieście, aż zrobiło się całkowicie ciemno, chociaż było jeszcze wcześnie - wiadomo, zima. Oczywiście jak na Tasmanię przystało - miasto ziało czernią, latarnie oświetlały je tak, że czuliśmy się jak na planie filmu z gatunku tych, których nie ogląda się samemu po ciemku. Oczywiście byliśmy jedynymi pieszymi. Trafiliśmy do jakiegoś hotelu, który zaczynał się w sposób na tyle nieoczywisty, że dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że jesteśmy na jego terenie. Opuszczenie tego terenu było trudniejsze, niż wejście na niego, przez co przechodziliśmy przez jakieś małe, ukryte w krzakach schodki i kawałek prywatnej plaży. Potem Binek przeskoczył ogrodzenie z furtką. Furtka była otwarta, z czego skorzystaliśmy z Patrykiem. 

Po powrocie do Madzi uznaliśmy, że pomysł spania w aucie skończy się wezwaniem przez przechodnia odpowiednich służb i zostaniemy spytani, czemu wpadliśmy na taki genialny pomysł, a poza tym będzie zimno i ciasno. Dlatego znaleźliśmy Backpackers Hostel, z gatunku tych dla "plecaczkowców" - tak się tu nazywa turystów trampingowych, są to hostele o niewygórowanym standardzie, ale za to konkurencyjnej cenie. 

HOSTEL

Tym razem ja prowadziłem i jak podjechaliśmy pod hostel, miałem czekać w aucie, aż reszta drużyny załatwi nocleg i będę mógł wjechać na odpowiednie miejsce parkingowe. Kiedy już zacząłem podejrzewać, że miejsce to jest pułapką i moi koledzy zostali zamordowani i zjedzeni, wreszcie wyszli z budynku w towarzystwie ciekawego indywiduum płci najprawdopodobniej żeńskiej. Kobieta owa miała na oko 50+ lat, ale spokojnie mogłaby występować w jednym z najnowszych teledysków, bo mimo kompletnych ciemności miała okulary przeciwsłoneczne i chodziła w skarpetkach po chodniku. Po odsunięciu kubłów na śmieci blokujących wjazd na "parking" pod hostelem - mogłem wreszcie tam wjechać i wysiąść z Madzi - poszliśmy dogadać się w sprawie noclegu w recepcji i popytać, co można wieczorem robić w Hobart. 

Zostaliśmy zapewnieni, że nieopodal jest dzika impreza i że już z daleka będziemy słyszeć, gdzie należy iść, żeby się wyszaleć. Ponieważ początkowo uważaliśmy, że Hobart jest wieczorami równie ciche, co Launceston, morale w tym momencie wzrosło (wcześniej spadło do zera w moim przypadku, bo wujek Google nie chciał wypluć nic ciekawego i w perspektywie było po prostu pójście spać).


FOT: Nasz hostel w Hobart

POKÓJ NR 8

Nasz pokój wyglądał co najmniej ciekawie, bo było w nim z 10 piętrowych łóżek. Kobieta z recepcji bezceremonialnie zapaliła światło i oznajmiła, że wszystkie dolne są zajęte, więc możemy sobie wybrać dowolne górne. Niektóre dolne łóżka były zasłonięte "kurtynami" zrobionymi z prześcieradeł, czego zabraniał wielki regulamin na drzwiach. W paru takich bazach spali ludzie, ogólnie klimat dosyć niecodzienny. Każdy dostał zestaw poszewek. Założyliśmy je jak najszybciej, bo każdy minimalny ruch na drabince lub łóżku oznaczał takie skrzypienie, że nie powstydziłby się go statek widmo. Poszliśmy na dół wypić piwo i zastanowić się, co dalej.

Drugie wyszliśmy spożyć w Madzi, bo jest fajna i ma ogrzewanie:) Przy okazji napisaliśmy palcem kod do drzwi na dachu i szybie, na wszelki wypadek. Przez to mieliśmy głupawkę, bo wyglądało to jak oznaczenia dla opóźnionych w rozwoju. 

Poszliśmy w końcu zobaczyć, jak bawi się Hobart nocą - i faktycznie, na wybrzeżu istnieje parę klubów i pubów, było tam dużo młodych ludzi i pełno roześmianych ładnych dziewczyn w wieczorowych sukienkach. Zjedliśmy jakiegoś przesolonego burgera z frytkami i poszliśmy do pubu z muzyką na żywo. Dziewczyna z mikrofonem robiła wrażenie i ogólnie atmosfera była fajna. Nagle zadzwonił mi telefon i musieliśmy szybko wracać do hostelu - dzwonił jeden z współlokatorów i "współparkujących" - każdy zostawiający auto pod hostelem miał za szybą wstawić kartkę z numerem pokoju i swoim, na wypadek konieczności przestawienia pojazdu i umożliwienia wyjechania komuś innemu. Tak też było w naszym przypadku, jakiś Japończyk chciał wyjechać - więc wróciliśmy i daliśmy mu kluczyki, żeby sobie przeparkował Madzię. 

Siedliśmy z winem przez dużym telewizorem w recepcji, bo włączony był jakiś kompletnie dziwny film i tak zakończył się nasz pierwszy dzień w Hobart. 

Drugi dzień opiszę w następnej części, kolejne filmiki z toru również w niej, bo nie chcą się za nic wgrać.

2 komentarze :

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawe na jak długo starczy ci cierpliwości, żeby wszystko opisywać :)

    OdpowiedzUsuń