czwartek, 31 lipca 2014

POGODA

Od dziś (a właściwie od wczoraj w nocy) w Launceston mamy niecodzienną sytuację pogodową. Wiatr jest tak silny, że niemal przewraca ludzi, ogłoszono rodzaj stanu wyjątkowego i są powodzie. Padło wiele drzew, w naszym domu całą noc było słychać trzaskanie tylnej furtki i ogólnie czasem mamy wrażenie, że ściany też nie są zbyt stabilne.

"Campus Services wishes to advise that due to the severe wind conditions at the Newnham campus, staff and students should try to remain indoors as far as is practicable for the next two hours. The Bureau of Meteorology has announced that the severe winds will continue until approximately 11.30 am on Thursday 31 July.   Should you need to move around the campus, please take the utmost care.  A number of trees have blown over, and there is the risk of other trees falling due to the very strong wind conditions.  Some guttering and roof material has also been dislodged from the Unigym building. "

TEKST: Oficjalny mail dotyczący sytuacji na kampusie Newnham - w skrócie: zawiera informacje o tym, żeby starać się przebywać wewnątrz budynków, że parę drzew zostało powalonych i jakieś pokrycia dachowe poodpadały.


FOT: Jedno z powalonych drzew, zdjęcie z lokalnej gazety The Examiner.


FOT: Z tego samego źródła - powodzie.

My na szczęście póki co nie doświadczyliśmy nic specjalnego, poza trudnościami przy noszeniu palet potrzebnych do projektu - wiatr dość skutecznie spycha takie powierzchnie i ciężko z nimi iść.

Drugim powodem ruszania się ścian w naszym domku jest pralka - ta bestia telepie dwoma ścianami pokoju Binka wraz z oknem;D

PROJEKTY

Celem wyjaśnienia roli wyżej wspomnianych palet: naszym zadaniem na Design Studio 8 jest stworzenie prototypów z materiałów łatwych do ponownego wykorzystania i umieszczenie ich na 3 dni w dwóch miejscach - Civic Square (plac miejski) i The Mall (główna ulica/pasaż Launceston). Event ma być skierowany do mieszkańców i zachęcić ich do pojawiania się w przestrzeniach publicznych miasta i ożywić te strefy - obecnie mało kto chodzi na plac, a przez pasaż ludzie szybko przechodzą bez zatrzymania, kierując się do sklepów lub lokali. Więcej o projekcie wkrótce, kiedy już będzie można pokazać coś sensownego.


FOT: Logo projektu, jak skończymy tworzyć prototypy to pewnie wrzucę zdjęcia, może uda mi się też zrobić jakieś podczas 3-dniowego eventu.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Metaforycznie w stronę słońca cz. 2

HOBART TRIP cz. 2


Druga część wpisu o wyprawie do Hobart;) Po dotarciu na miejsce zaczęliśmy od pit-stopu w Hungry Jack's (co widzieliście w poprzednim wpisie) - po wyjechaniu z parkingu zostaliśmy wciągnięci przez 6-pasową ulicę prowadzącą kto-wie-gdzie. Do wyboru było prosto i wiaduktem-prosto, więc właściwie Hobart prowadził nas sam, aż natknęliśmy się na tamtejszy wydział UTASu, na którym oczywiście złapaliśmy znakomite WIFI pod nazwą UConnect, które tak dobrze znamy z Launceston. Zwyczajowo zaparkowaliśmy tam, gdzie zasięg był dobry - nasza niemal rytualna czynność, gdy na horyzoncie pojawia się czerwone logo uniwerku.


FOT: To właśnie to logo.

Pokręciliśmy się trochę po kampusie, który w weekend przypominał opuszczony Czarnobyl (skojarzenie tym trafniejsze, że jest tam jakiś wydział technologii chemicznych i przed budynkiem stoi mega baniak jakiegoś azotu, opatrzony tyloma ostrzeżeniami dot. BHP, że pewnie jakby wybuchł, to nastąpiłaby apokalipsa zombie). 

Jako, że na kampusie poza darmowym internetem nie było nic ciekawego, pojechaliśmy zobaczyć zatokę. Nasz nawigator Pastel idealnie namierzył dojazd nad zatokę i dzięki temu chwilę później staliśmy na piasku. 


FOT: Zatoka, za pasem piasku parking, na którym zatrzymaliśmy Madzię.


FOT: Zatoka cz. 2

Plan zakładał spanie w Madzi, dlatego Binek i Patryk wzięli swoje koce elektryczne (miały spełniać funkcję zwykłych kocy), a ja dwie kurtki i polar (uznałem, że koc mi się popsuje jak Patrykowi - zamiast tego miałem owijać się kurtkami). Łaziliśmy jakiś czas po mieście, aż zrobiło się całkowicie ciemno, chociaż było jeszcze wcześnie - wiadomo, zima. Oczywiście jak na Tasmanię przystało - miasto ziało czernią, latarnie oświetlały je tak, że czuliśmy się jak na planie filmu z gatunku tych, których nie ogląda się samemu po ciemku. Oczywiście byliśmy jedynymi pieszymi. Trafiliśmy do jakiegoś hotelu, który zaczynał się w sposób na tyle nieoczywisty, że dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że jesteśmy na jego terenie. Opuszczenie tego terenu było trudniejsze, niż wejście na niego, przez co przechodziliśmy przez jakieś małe, ukryte w krzakach schodki i kawałek prywatnej plaży. Potem Binek przeskoczył ogrodzenie z furtką. Furtka była otwarta, z czego skorzystaliśmy z Patrykiem. 

Po powrocie do Madzi uznaliśmy, że pomysł spania w aucie skończy się wezwaniem przez przechodnia odpowiednich służb i zostaniemy spytani, czemu wpadliśmy na taki genialny pomysł, a poza tym będzie zimno i ciasno. Dlatego znaleźliśmy Backpackers Hostel, z gatunku tych dla "plecaczkowców" - tak się tu nazywa turystów trampingowych, są to hostele o niewygórowanym standardzie, ale za to konkurencyjnej cenie. 

HOSTEL

Tym razem ja prowadziłem i jak podjechaliśmy pod hostel, miałem czekać w aucie, aż reszta drużyny załatwi nocleg i będę mógł wjechać na odpowiednie miejsce parkingowe. Kiedy już zacząłem podejrzewać, że miejsce to jest pułapką i moi koledzy zostali zamordowani i zjedzeni, wreszcie wyszli z budynku w towarzystwie ciekawego indywiduum płci najprawdopodobniej żeńskiej. Kobieta owa miała na oko 50+ lat, ale spokojnie mogłaby występować w jednym z najnowszych teledysków, bo mimo kompletnych ciemności miała okulary przeciwsłoneczne i chodziła w skarpetkach po chodniku. Po odsunięciu kubłów na śmieci blokujących wjazd na "parking" pod hostelem - mogłem wreszcie tam wjechać i wysiąść z Madzi - poszliśmy dogadać się w sprawie noclegu w recepcji i popytać, co można wieczorem robić w Hobart. 

Zostaliśmy zapewnieni, że nieopodal jest dzika impreza i że już z daleka będziemy słyszeć, gdzie należy iść, żeby się wyszaleć. Ponieważ początkowo uważaliśmy, że Hobart jest wieczorami równie ciche, co Launceston, morale w tym momencie wzrosło (wcześniej spadło do zera w moim przypadku, bo wujek Google nie chciał wypluć nic ciekawego i w perspektywie było po prostu pójście spać).


FOT: Nasz hostel w Hobart

POKÓJ NR 8

Nasz pokój wyglądał co najmniej ciekawie, bo było w nim z 10 piętrowych łóżek. Kobieta z recepcji bezceremonialnie zapaliła światło i oznajmiła, że wszystkie dolne są zajęte, więc możemy sobie wybrać dowolne górne. Niektóre dolne łóżka były zasłonięte "kurtynami" zrobionymi z prześcieradeł, czego zabraniał wielki regulamin na drzwiach. W paru takich bazach spali ludzie, ogólnie klimat dosyć niecodzienny. Każdy dostał zestaw poszewek. Założyliśmy je jak najszybciej, bo każdy minimalny ruch na drabince lub łóżku oznaczał takie skrzypienie, że nie powstydziłby się go statek widmo. Poszliśmy na dół wypić piwo i zastanowić się, co dalej.

Drugie wyszliśmy spożyć w Madzi, bo jest fajna i ma ogrzewanie:) Przy okazji napisaliśmy palcem kod do drzwi na dachu i szybie, na wszelki wypadek. Przez to mieliśmy głupawkę, bo wyglądało to jak oznaczenia dla opóźnionych w rozwoju. 

Poszliśmy w końcu zobaczyć, jak bawi się Hobart nocą - i faktycznie, na wybrzeżu istnieje parę klubów i pubów, było tam dużo młodych ludzi i pełno roześmianych ładnych dziewczyn w wieczorowych sukienkach. Zjedliśmy jakiegoś przesolonego burgera z frytkami i poszliśmy do pubu z muzyką na żywo. Dziewczyna z mikrofonem robiła wrażenie i ogólnie atmosfera była fajna. Nagle zadzwonił mi telefon i musieliśmy szybko wracać do hostelu - dzwonił jeden z współlokatorów i "współparkujących" - każdy zostawiający auto pod hostelem miał za szybą wstawić kartkę z numerem pokoju i swoim, na wypadek konieczności przestawienia pojazdu i umożliwienia wyjechania komuś innemu. Tak też było w naszym przypadku, jakiś Japończyk chciał wyjechać - więc wróciliśmy i daliśmy mu kluczyki, żeby sobie przeparkował Madzię. 

Siedliśmy z winem przez dużym telewizorem w recepcji, bo włączony był jakiś kompletnie dziwny film i tak zakończył się nasz pierwszy dzień w Hobart. 

Drugi dzień opiszę w następnej części, kolejne filmiki z toru również w niej, bo nie chcą się za nic wgrać.

niedziela, 27 lipca 2014

Metaforycznie w stronę słońca

HOBART TRIP cz. 1



Kończący się właśnie weekend był pod znakiem wyprawy do Hobart. To największe miasto Tasmanii, dlatego ruszyliśmy Madzią pełni nadziei na dużo zwiedzania i jakąś imprezę wieczorem. Oczywiście trzeba było najpierw do niego dojechać, a jest to 202km do pokonania. Idealny sprawdzian dla osiągów i trwałości naszej rakiety.

LINK: DYSTANSE I CZASY PRZEJAZDÓW W TASMANII


FOT: Prezentacja tasmańskiej technologii "LightspeedDriveThruToGetPizzaFaster" - pozwalającej samochodom na przyspieszanie na krótką chwilę do prędkości światła.

Wstaliśmy jak zwykle trochę za późno, więc ostatecznie wyjechaliśmy spod domu około 13tej. Madzia nawet przestała piszczeć paskiem, pewnie z radości. Dostała poza tym trochę paszy z Shella, a za siedzeniem pasażera spoczęły 2 butelki oleju z promocji.

PROMOCJE

Tutaj przy okazji trzeba dodać, że w Tasmanii żyje się promocjami. W każdym sklepie zobaczyć można nalepki przy przecenionych produktach, co jest nieocenioną pomocą w wyborze dla każdego studenta. Na przykład mrożonki w cenie "2 za... $" - niższej niż pojedynczo, ceny typu 2 za 1, 4 za 3 itp... Wyszukiwanie promocji zdominowało nasze zakupy, nasze słownictwo ("masz jeszcze tamte bułeczki z promocji?", "Gdzie leżały te serki na promocji?", "Dobre to pieczywo, pewnie było na promocji?" i tak dalej). Spowodowało też różnego rodzaju deale między nami, np. "dobra to ja wezmę te 3 soki, z tego tobie dam jeden i się złożymy", albo "patrz, tu są 3 mrożonki w promocji, bierzemy?"... Promocje to nasz nowy sport.

MADZIA

Ta starsza od nas rakieta wymiata na drodze i aż prosi się, żeby wypuścić ją na tor. Sukcesywnie samo naprawia się wszystko, czekam aż zaczną działać tylne szyby, albo zniknie dziura w zbiorniczku od chłodnicy. Karoseria też pewnie prostuje się nocami, jak nikt nie patrzy. Z nami Madzia odzyskuje blask młodości, radio gra głośno i zagłusza piszczenie paska, a WD-40 to jak antybiotyk uniwersalny.


FOT: Widok z Madzi na tor wyścigowy Launceston-Hobart ;D


FOT: Pierwszy stop na stacji w Hobart. Madzia sprawdza się do wszystkiego.

KOSTKI ANGRY BIRDS


FOT: Nasz własny tuningowy gadżet, dodający jakieś 20KM do mocy Madzi. Kostki Angry Birds wypatrzone przez Patryka w Reject Shopie. Są genialne!

ATRAKCJE PO DRODZE

Ten fragment dedykuję mojemu bratu, Krzysiowi, który podobnie jak ja interesuje się wyczynami na drodze i torze. Niedługo po opuszczeniu Launceston Patryk (prowadził w stronę Hobart, ja z powrotem) wypatrzył strzałkę informującą, że nieopodal znajduje się tor wyścigowy, zresztą było go trochę widać. Oczywiście skręciliśmy zobaczyć. Na torze stało ze 20 wypasionych fur, jakie zwykle można oglądać w grach komputerowych i filmach, większość po tuningu, grzały silniki wyjące tak, że naszego piszczenia nikt nie słyszał. Super sprawą jest to, że każdy może sobie podjechać i popatrzyć. Na parkingu przy torze też pełno było odpicowanych bryk, zaparkowaliśmy koło jednej z nich, która miała zdemontowany zderzak i wielką chłodnicę prawie dotykającą asfaltu. Minutę później byliśmy na tarasie przy torze, zaczęły się akurat drifty.



WIDEO: Na razie 2 filmiki z driftów, w następnej części Hobart Tripa wrzucę więcej - koszmarnie długo się ładują...

piątek, 25 lipca 2014

UTAS nocą


FOT: Tak wygląda nasz wydział w nocy - jak widać nie obijamy się aż tak, bo zdarza nam się wracać z uczelni po 19... Jak wiadomo o takiej porze nikogo już nie ma nigdzie - nie wiem, gdzie ci ludzie uciekają. Podejrzewamy, że w nocy w Launceston grasują mordercze szopy, mieliśmy szczęście, że dotychczas żaden nas nie dorwał - chociaż jeden siedzący ostatnio na słupie wyglądał, jakby zamierzał pobiec za nami do domu i urządzić tam masakrę. Drzwi szczelnie zamykamy co noc.


FOT: Poglądowo szop morderca. Jeśli przestanę nagle pisać i słuch po mnie zaginie, to będziecie wiedzieć, co się stało...

środa, 23 lipca 2014

Router od...

KRYZYSOWA AKCJA Z ROUTEREM

Parę dni temu mieliśmy kupić od gościa router, żeby podłączyć internet do naszej chatki. Patryk znalazł dobrą ofertę na "Launceston Buy/Sell/Swap" - grupie na facebooku, gdzie kupujący i sprzedający mogą się znaleźć i zaoszczędzić na czasie i transporcie.

Siedzieliśmy jeszcze wtedy w samochodzie pod UTASem, gdzie jest darmowe WIFI (ta praktyka była dla nas charakterystyczna i przez to zaprzyjaźniliśmy się z panią z ochrony kampusu, bo pytała dlaczego podjeżdżamy wieczorami pod uczelnię i siedzimy w samochodzie;D).

W Madzi całkiem fajnie działa radio zamontowane przez poprzedniego właściciela, dlatego oczywiście cały czas było włączone - szczególnie, że mają tu tendencję do puszczania dobrej muzyki.

I to nas zgubiło.

Patryk umówił się na odbiór routera od zaraz, w momencie, gdy gość napisał "Are you mobile?" ja akurat włączałem silnik. Na próbie się skończyło. Ponad godzinne słuchanie radia, połączone z ogrzewaniem (bo teraz mamy tu przecież zimno) wyssało z akumulatora ostatnie siły witalne i z minami jakby to nie mogła być prawda utknęliśmy w nieruchomej metalowej puszce. Trzeba tu dodać, że automatyczna skrzynia biegów uniemożliwia zapalenie na pych.

Wtedy wpadliśmy na genialny pomysł - skoro gość od routera oferował podrzucenie go nam, pewnie może wziąć ze sobą kable do akumulatora i przywieźć je, żeby nas uratować.

W tym momencie Patryk przeczytał nową wiadomość, która sprawiła, że każdy z nas miał już kompletną załamkę pomieszaną z głupawką.

Gość napisał, że jest NIEWIDOMY i że wiadomości czyta mu syntezator mowy!

No ciekawszego splotu zdarzeń chyba tamtego wieczoru nie dałoby się stworzyć:D Nie wiem, jak chciał nam przywieźć router, ale przyjechanie przez niego w kompletnych ciemnościach (bo była juz 22ga) raczej nie należało do opcji sensownych i wykonalnych, więc nawet mu o tym nie napisaliśmy.

Patryk przesiadł się za kierownicę, pogasiliśmy wszystko, co w Madzi elektroniczne i czekaliśmy, aż akumulator sam się naładuje, nadludzkim wysiłkiem woli.

W KOŃCU! Patryk przekręca kluczyk, rozrusznik rzęzi, jakby umierał, ale UDAŁO SIĘ! Madzia odpaliła, drzemy się jak pacjenci z Kobierzyna:)

Pojechaliśmy do niewidomego sprzedawcy routera, gubiąc drogę dwa razy. Pukaliśmy do złego domu (sądząc, że niewidomy nie zobaczy machania przez okno, a widzieliśmy ruch we wnętrzu) - facet, który w końcu wyszedł nie miał pojęcia, o co nam chodzi i pokazał, że numer 1 znajduje się przecznicę dalej...

Gość od routera był mega sympatyczny, pogadaliśmy z nim trochę (*Patryk: "As you can see, we parked on the wrong side of the road" :D). Powiedział, żebyśmy dali znać, jak podłączą nam sieć - kolejny przykład na to, że Australijczycy na prawdę interesują się życiem innych i nie wcisną nikomu bubla. Jest to kraj uczciwych i towarzyskich ludzi!

FOT: Nasz zdobyty "nadludzkim wysiłkiem woli" router, jak widać po tym blogu - sprawdza się świetnie.

To tyle na dziś, bo jest 3:10 w nocy i kończymy właśnie prezentację na jutrzejsze/dzisiejsze Design Studio 8.

LINIJKA Z KÓŁKAMI

LINIJKA Z KÓŁKAMI


FOT: To jest linijka z kółkami, nasz gość od budownictwa 5min nam tłumaczył, co to jest i gdzie można kupić:D Chyba uważa, że w Europie tego wynalazku jeszcze nie ma.

Nasz wydział, Coles i inne

Tym razem czas pokazać nasz Wydział Architektury, który został całkiem fajnie urządzony w dawnej zajezdni tramwajowej (ubolewamy nad tym, że już nie jeżdżą po mieście, można je jedynie zobaczyć raz na czas przetaczające się przez kampus z różnych okazji - fajne zabytkowe wagoniki).

Dzięki swojemu dawnemu przeznaczeniu budynki są duże, z wysokimi przestrzeniami nadającymi się na pracownie. Za kampusem jest też bardzo ciekawa infrastruktura obrotnicy tramwajowej przekształconej obecnie na parking (darmowy, ten przy samym wydziale jest płatny). Tam też jest główna przystań naszej Madzi.

 FOT: Wejście główne na wydział
 FOT: Dalsza perspektywa
 FOT: Widoczek przez lokalną rzekę - z mostu, którym zwykle przechodziliśmy do miasta z Arthouse Hostel
FOT: Opuszczony kościół - obecnie remontowany/przekształcany? Coś w nim dłubią w każdym razie

PRZYGODY

Wczoraj wyszedłem do kuchni zjeść śniadanie i usłyszałem dźwięk przypominający warkot silnika samolotu - wyjrzałem i moim oczom ukazał się niecodzienny widok - za naszym domem, w ogrodzie, jakaś kobieta kosiła nasz trawnik! Kompletnie nie wiedzieliśmy co zrobić, kto to jest, ani co tam robi... Czekaliśmy z głupimi minami, no bo jak tu zacząć rozmowę - od "who are you?" albo "why are you moving our lawn?" :D
Okazało się, że to nasza właścicielka domu, wpadła zobaczyć, jak się mamy i na powitanie skosić nam trawnik - była bardzo miła, jak zresztą wszyscy tutaj. Australijczycy są bardzo uczynni i uprzejmi.

Dziś oglądaliśmy mecze studenckie - trybem pucharowym walczyły na boisku poszczególne roczniki. Nie wiem, kto wygrał, ale wszyscy dobrze się bawili i poznaliśmy parę nowych osób.
Prowadzimy ogólnie dosyć "sportowy tryb życia" - Patryk i Binek biegają, ja robię pompki, zapiszemy się też niedługo na siłownię uczelnianą, jemy "cottage cheese" (coś jak twarożki) i steki - i chyba jesteśmy nietypowi, bo większość Australijczyków tutaj porusza się autami i o wiele łatwiej o przetworzone jedzenie do mikrofalówki, niż np. rzodkiewkę.

VINCENT

Spotkaliśmy a właściwie "zostaliśmy spotkani" przez pewnego gościa, o imieniu Vincent - zostaliśmy spotkani, ponieważ szliśmy ulicą i nas zaczepił zza płotu - rozpoznał język polski i pochwalił się rodzinnymi powiązaniami z naszym krajem, po czym natychmiast powiedział tonem oczywistej prawdy, że spotkamy się niebawem w kościele. Brzmiało to trochę w stylu nadgorliwym, ale na początku nie zwróciliśmy na to uwagi. Poznał nas ze swoim szefem (bo był to warsztat naprawy łódek) - pogadaliśmy z nim, jego matka była Polką i chciał trochę popytać, co u nas. Vincent po jakimś czasie spojrzał na zegarek, stwierdził, że to godzina na pójście do kościoła i pojechał (*Vincent: "what time is it?" "it's time to go to church") - był środek tygodnia, po pobłażliwym tonie właściciela zakładu poznaliśmy, że Vincent ma najpewniej jakiś rodzaj natręctwa na tym tle, na pożegnanie wcisnął nam ogromną tabelę z rozpiskami wszystkich mszy w Launceston. Możliwe, że jeszcze kiedyś "zostaniemy spotkani".

COLES

Coles to nasze źródło surowców i materiałów do domu, przypomina nasze Tesco albo Biedrę, ma dużo promocji, co przy studenckim stylu życia jest niezbędne. Zadziwiające jest tylko to, że ziemniaki są tu droższe od jabłek...

FOT: Coles

FOT: Cena ziemniaków, w dolarach australijskich oczywiście (czyli jakieś 3x)

NIE DLA PIESZYCH

Tutaj (na razie znamy jedynie realia Launceston) nie buduje się miast dla pieszych - wszyscy siedzą w autach, kupują z aut i autami da się wjechać właściwie wszędzie, ulice mają po 6 pasów, a chodnikami nie chodzi NIKT. Może z wyjątkiem paru joggerów raz na czas. Dziwne uczucie, gdy jest się jedynymi trzema pieszymi w promieniu kilku kilometrów.

Zanim zaczęliśmy sami gotować, byliśmy kilka razy na pizzy - zjedliśmy ją w lokalu, co było najwyraźniej ewenementem - ekspedientki uśmiechały się do nas, ale zastanawiałem się, czy nie podejrzewają nas o niedorozwój, a klienci wysiadający z auta, biorący pizzę i wracający do auta - jak na eksponaty muzealne. Fakt, że ktoś stworzył tam ladę barową i krzesła był chyba przypadkiem, albo jakąś zaszłością z wymogów wyposażenia lokalu. Inni krzesła traktują tu jak poczekalnię. 2 dni temu na ten właśnie lokal był napad, o czym dowiedziałem się z lokalnej gazetki The Examiner. Trochę trudno w to uwierzyć, bo Launceston sprawia wrażenie najspokojniejszego miasta świata.

wtorek, 22 lipca 2014

WPROWADZENIE

Witajcie!

Niniejszym stworzony zostaje blog, który ma na celu opisanie życia trójki studentów architektury, będących obecnie na wyjeździe do Launceston (Tasmania). Studentami tymi są:

Michał Boryczko - Majkel (Michat) - piszący to wprowadzenie,
Mateusz Binkowski - Binek (Marten)
Patryk Król (Pastel)

Skąd dziwne przezwiska w nawiasach? O tym za chwilę:) Wpis ten dodaję 2 tygodnie od triumfalnego przylotu na teren Australii, ponieważ dopiero teraz Telstra (główny dostawca sieci w Launceston) podłączyła nas do internetu.

Ostatnie 2 tygodnie wyglądały mniej więcej tak:

LOT

Różnymi środkami transportu dostaliśmy się na terminal międzynarodowy na Balicach w Krakowie, skąd zaczynała się nasza wielogodzinna podróż liniami Air Berlin. Bilety kupiliśmy przez GoToGate, całkiem fajny serwis z porównywarką cen. Loty przebiegały następująco: Kraków-Berlin, Berlin-Abu Dhabi, Abu Dhabi-Melbourne i Melbourne-Launceston (ostatni liniami Virgin Australia). Całość lotów z przesiadkami zajęła 46 godzin (Kraków-Melbourne) i kolejne 2 na lot do Launceston. Bagażu nikomu nie wysłano do Tokio, wszystko dotarło jak należy.

ZIMNO!

Pierwszy tydzień spędziliśmy w Arthouse Hostel, fajne i tanie miejsce prowadzone przez sympatycznych młodych ludzi, z ciepłą wodą i darmowym WIFI. Wszechobecne jednak było zimno, które nie tyle nas zaskoczyło, co uderzyło w przygotowane na wiosnę/lato polskie organizmy. Większość nocy spędzaliśmy w czapkach. Tydzień w Arthousie przeznaczony był na załatwienie naglących spraw, takich jak wynajęcie permanentnego lokum na pół roku, zakup auta (pomimo tego, jak irracjonalne mogłoby się to na samym początku wydawać, była to jedna z najważniejszych rzeczy, które kupiliśmy), zakup mebli (rzadkością są umeblowane domy na wynajem), kupno niezbędnego wyposażenia do domu.

ZDJ: Triumfalne piwo w Arthousie, dotarliśmy, wszystko jest jak ma być.

MARTWE MIASTO

Postanowiliśmy wyjść zobaczyć najbliższą okolicę - było koło 22giej. I tu zaskoczenie! Jak podczas apokalipsy zombie, na ulicach nie ma nikogo, wszystko ciemne i puste, uczucie jak z filmu. Próby zrobienia zakupów zakończyły się kupieniem chleba, masła orzechowego i dżemu (tylko to miało jakieś względnie sensowne przełożenie na polskie warunki cenowe, ale i tak drogo jak nie wiadomo co.

McDonalds i DriveThru - Binek próbował zamówić cokolwiek do jedzenia w McDonaldzie, działało tylko DriveThru, zamówienie wyglądało tak:

"hello"
"hello, you are not in a car"
"yes, I am not in a car, can I make an order?"
"no"

:D Tak więc wracaliśmy głodni i zdemotywowani, stąd późniejsze masło orzechowe i dżem.

MAMY DOM!

Wynajęliśmy dom przy 16 Oswald Street, 7248 TASMANIA, dzielnica Invermay. Pośrednikiem jest agencja LivingHere, bez pośredników w Launceston nie ma wynajmu, wynajmuje się tylko domki z liczbą sypialni równą liczbie lokatorów, więc mamy wiele miejsca.


ZDJ: Nasz wspaniały domek:)

MADZIA!

ZDJ: Nic dodać, nic ująć, nasza Madzia: 2.2l Mazda 626, automat, kierownica oczywiście po prawej stronie - o ruchu drogowym napiszę jeszcze w następnym wątku.

Podczas tych dwóch tygodni dowiedzieliśmy się również jak wyglądają nasze zajęcia, skąd czerpać tanie meble i wyposażenie do domu, że najlepszym i jedynym słusznym sklepem jest Coles, że WIFI najlepiej smakuje łapane z Mazdy na uczelnianym parkingu:)

DZIWNE PRZEZWISKA:
A teraz wyjaśnienie: MICHAT powstał dlatego, że UTAS (nasza uczelnia) uparcie tak pisze moje imię (t zamiast ł) i tak już zostało, takie konto mi przyznali i taki nadruk dostałem na Student ID Card... Marten to wynik pisania przez Binka swojego imienia i nazwiska na klawiaturze Swift Key (Mateusz Binkowski zamieniło na Marten Billows Ki) - tak samo powstał też Pastel.

Tyle w pierwszym poście, niedługo więcej zdjęć i opis poszczególnych elementów z życia w Launceston, spokojnym mieście, w którym nie chodzi się pieszo...