czwartek, 27 listopada 2014

Maszyna /The Machine/

MASZYNA

FOT: Gator, 6x6 - maszyna godna piachów Australii!
/Gator - the machine for Australia's sands!/

Wybaczcie kolejną nieobecność - złapałem konkretną pracę na farmie i od ponad tygodnia wykonuję różne ciężkie prace - kultura zatrudnienia zupełnie odmienna od poprzednich robót, których próbowałem. Tutaj mam stawkę godzinową, miły personel, przerwy na kawę i lunch - słowem idealne warunki, żeby zarobić na auto i benzynę, przy okazji trochę przypakować i spalić się na węgiel;) To ostatnie z resztą już zrealizowałem...

Pracuję teraz jak maszyna, tak też się czuję - niech w Australii wiedzą, że studenci z Polski potrafią przyłożyć się do powierzonego zadania! Dzięki temu jestem zatrudniany na kolejne dni...

SŁOŃCE

Słońce Australii praży od rana do wieczora, temperatury już przewyższają 30 stopni... Gorąco jest od pierwszej sekundy wystawienia jakiejkolwiek części ciała poza obrys cienia... Krem 50+ nie pomaga, jak wrócimy to będziemy wyglądali jak Aborygeni - i o to przecież chodzi! 

Szerzej o warunkach pracy i kosztach życia będę pisał w podsumowaniu wyjazdu, na razie dodam tylko, że warto jest pracować dla rodowitych Australijczyków, najlepiej prowadzących rodzinne biznesy - oczywiście trzeba robić to dokładnie i szybko, wtedy można znaleźć zatrudnienie na dłużej.

PRACA

Na farmie zawsze jest dużo różnych zadań do wykonania, jak np. sadzenie nowych winorośli, przycinanie dojrzałych, noszenie ciężkich drewnianych słupków, zakrywanie sadzonek specjalnymi osłonkami, jeżdżenie 6-kołowymi łazikami, sadzenie zupełnie świeżych sadzonek w szkółce, wszczepianie gałązek w istniejące krzewy itp... Wszystkim tym się po trochu zajmuję. Po całym dniu takiej roboty człowiek czuje się zmęczony, ale usatysfakcjonowany. Słowem - maszyna. Dostałem ksywkę Mad Mike;)

FOT: Jestem maszyną.
/I am a machine./

MORDERCZE PASKUDZTWA C.D. 

A teraz pora na kilka przykładów tego, co miłego można spotkać w Australii (przy okazji przypominam, że jeśli chcecie, żebyśmy zbadali konkretnego zwierza lub inną australijską ciekawostkę - napiszcie mi maila lub komentarz, chętnie pobawię się w przyrodnika!).

Oto parę zabójczych (i codziennie przeze mnie spotykanych) kreatur:

FOT: Słynny Redback Spider - na drzewku, które właśnie przycinałem...
/The famous Redback Spider - on a bush that I was just trimming.../

FOT: Kolejny Redback, w sumie widziałem ich już kilkanaście.
/Another Redback, I have seen more than ten already./

FOT: White Tail Spider, siedział sobie u nas w szafie w hostelu...
/The White Tail Spider, it was sitting in our wardrobe in the hostel.../



poniedziałek, 17 listopada 2014

Mildura - pracujemy jak na galerze! /Mildura - the slave work!/

NIEWOLNIK

Ok, malutki wpis, zeby dac znac, ze zyje - wybaczcie brak polskich znakow, ale dostep do internetu tutaj mamy tylko z komputerow w kafejce. Jestesmy w Red Cliffs, w rejonie miasta Mildura - naszym celem bylo popracowanie troche na farmach, zeby zarobic na jakies bardziej terenowe auto (nie wiem, jak przezyje rozstanie z Madzia) - ale poki co zostalismy niewolnikami pewnego Hindusa i srednio nam sie oplaca zostawac tutaj, chyba ze chcemy zarabiac tyle, co w Polsce, a wydawac po australijsku. Nie chcemy;) Postaramy sie znalezc lepszy hostel, z legalna praca (taka, na jaka wybieram sie jutro, gdzie placone jest za godzine i od razu na konto w banku, a wszystko jest na papierze). Na paprykach za ponad 4 godziny pracy dostalismy po 30 dolarow na glowe, co przy stawkach tutaj jest kpina, bo zwykle powinno sie dostawac po okolo 20 za godzine. O zarobkach i wydatkach napisze szerzej w podsumowaniu, bedzie troche roboty, ale postaram sie stworzyc raport z naszej wyprawy. Zdjecia i wersja angielska tez niestety pozniej, bo jutro wstaje na 6 rano i bede kolejny dzien przekonywal sie, ze pojscie na studia to jednak byl najlepszy pomysl swiata;) 

PAPRYKA

Od zbierania papryki troche pomieszalo nam sie w glowach, czlowiek widzi juz tylko papryke - niedlugo zdjecia z paprykowego szalenstwa, a tymczasem koncze ta krotka notke i mam nadzieje, ze nie zawodze Was zbytnio tymi odstepami we wpisach - czasem po prostu nie mam jak tego zrobic. 

PS. Oczywiscie nie zapomnialem o przepisie na leczo od p. Marka Binkowskiego, poki co nie mamy na to warunkow, ale moze w podrozy sie uda, na sama mysl robie sie glodny;) Poki co niestety zywimy sie spaghetti i pizza, bo najtansze. Kanapki z maslem orzechowym i dzemem znow wracaja do lask;D Pozdrawiam wszystkich, ktorzy to teraz czytaja i zycze, zeby nie musieli zbierac papryki za 7 dolarow za godzine na czarno, bo to robi z czlowieka wariata!

FOT: Oszalały członek Paprykowej Mafii...
/The crazy member of Paprika Mafia.../

czwartek, 6 listopada 2014

Polish Bogans = Pogans!

MAINLAND

Jutro wyjeżdżamy z Launceston i kierujemy się na kontynent, żeby popracować miesiąc na farmie i objechać Australię! Oto zdjęcie polskich pracowników rolnych;D

/Tomorrow we leave Launceston and we move to the Mainland, to work for a month on a farm and explore the continent! Here is the picture of Polish fruit workers;D/


 FOT: Polish Bogans

FOT: Owieczka, która pojawiła się na naszej ostatniej imprezie!
/The sheep that showed up for our last party!/

poniedziałek, 3 listopada 2014

Mount Rufus Trip

WODA W BUTELKACH

Witajcie po długiej przerwie, mieliśmy ostatnio sporo na głowie (oddania projektów i tego typu sprawy), a potem nie było nas w zasięgu internetu - właśnie z powodu wyprawy, której poświęcony jest ten wpis.

Dzięki aplikacji wycieczkowej Binek wyznaczył kolejną trasę - Mount Rufus, parogodzinna wędrówka ładnym szlakiem, czyli całkiem fajny sposób na spędzenie dnia na Tasmanii. Na miejsce trzeba było dojechać, ale co to dla Madzi, prowadzi się z resztą bardzo fajnie i coraz lepiej się czujemy w ruchu lewostronnym. Na miejscu oczywiście wejście do parku narodowego z kasą biletową - standard tutaj, ale dzięki temu parki są naprawdę zadbane i z porządnie wyznaczonymi szlakami! Zabraliśmy oczywiście zapasy i wodę (pokrętny nagłówek wyjaśni się poniżej).

FOT: Taką drogą pędziliśmy w stronę nowych przygód!

STRAŻNIK

Kiedy podeszliśmy do lady (po wybraniu paru pocztówek) - napotkaliśmy wzrok strażnika leśnego, który zajął się obsługą terminala i zagaił do nas, gdzie się wybieramy. Binek powiedział "Mount Rufus", na co strażnik odparł "No". Powiedział to tak, jakby wyjście w góry oznaczało śmierć albo zwożenie helikopterem. Potem wyjaśnił, że warunki pogodowe nie są najlepsze - może padać. Oczywiście po wyjściu z centrum turystycznego postanowiliśmy i tak tam pójść, najwyżej zawrócić jak pogoda będzie kiepska. Ja miałem kurtkę przeciwdeszczową, ale za to buty letnie-górskie, Binek i Patryk - cięższe trepy. Ciekawostką była mała maszyna do czyszczenia butów z napisem "don't spread the red" - po włożeniu buta pod metalową pokrywę i ściśnięciu pompki-gruszki podeszwa była spryskiwana jakimś eko-detergentem, który miał likwidować niepożądane mikroby, zapobiegając ich rozprzestrzenianiu wśród roślin parku.

WODA W BUTACH

Na początku warunki były całkiem przyjemne - piękny las, gdzieniegdzie szumiące potoki - gdyby nie trochę inna roślinność, można by pomylić Mt Rufus z Tatrami. Znalazłem sobie kij do podpierania i od razu poczułem się, jak Gandalf z powieści Tolkiena.

FOT: Gandalf Czarny.

Niedługo jednak mieliśmy się przekonać, czym jest gniew Sarumana wobec kilku marnych istot w górskich butach i kurtkach! Pierwszymi sygnałami były plamki śniegu w zagłębieniach między zaroślami - im wyżej, tym więcej! 

FOT: Fajnie się komponują tasmańskie rośliny ze śniegiem!

Im śnieg był głębszy, tym bardziej zdawałem sobie sprawy, że to, że mam letnie buty nie zależy od tego, czy jest lato - szczyt góry rządzi się swoimi prawami. Pierwszy śnieg, który nasypał mi się do buta wytrząsnąłem. Następne zostawiały po sobie coraz więcej wody, aż koniec końców czułem się, jakbym brodził w strumieniu. 

FOT: Pielgrzym.

FOT: Mount Rufus - gniew gór.

Po dojściu na ostatnią grań zostaliśmy owiani lodowatym powietrzem, a z chmur zaczął padać deszcz - wtedy uznaliśmy, że trzeba zawracać, szczególnie że mgła nie dawała nic więcej zobaczyć. Wyprawa mimo wszystko zalicza się do udanych - lasy są tu naprawdę piękne! 

FOT: Mina oddająca warunki, w jakich się znaleźliśmy.

Wracałem z wodą w butach, ale mimo wszystko warto było - szczególnie, że drugą parę zapobiegawczo wrzuciłem do bagażnika. Za to droga powrotna przypominała film, taki jakich osoby ze skłonnościami do schizofrenii nie powinny oglądać...

WALLABY

Jak tylko zapadła ciemność, stało się dokładnie to, co każdy mieszkaniec Tasmanii mówi na temat jazdy samochodem w nocy - pobocze drogi ożyło. Dziesiątki, a może setki ślepiów błyszczały w świetle reflektorów Madzi. Oczywiście zaczęła kończyć się benzyna, a stacja, którą zapamiętaliśmy z drogi do Mt Rufus - była nieczynna. 

Gdy chcieliśmy odjechać ze stacji, zorientowaliśmy się, że tylne drzwi od Madzi są otwarte - nikt z nas nie pamiętał, żeby je otwierał... Uznaliśmy, że kangur zabójca już jest w kabinie, pewnie pod siedzeniem Binka. Auto na każdym zakręcie oświetlało po kilka postaci, ciekawsko gapiących się na nas, jak na jakieś UFO. Kilka nawet wyskoczyło na drogę, ale dzięki manewrowaniu, hamowaniu i trąbieniu udało mi się żadnego nie potrącić.

Były to oczywiście słodko wyglądające za dnia kangurki zwane tutaj Wallaby - niedługo zdjęcie z bliska, tutaj na razie fota z okresu, kiedy jeszcze myśleliśmy, że nie jest ich milion i polowaliśmy z aparatami na każdego napotkanego.

FOT: Wallabyyyyy!!! ;)

Wyprawa udana, niedługo relacja z wizyty w Hobart - spotkania z rodziną i hardkorowej wspinaczki po skałach!