poniedziałek, 3 listopada 2014

Mount Rufus Trip

WODA W BUTELKACH

Witajcie po długiej przerwie, mieliśmy ostatnio sporo na głowie (oddania projektów i tego typu sprawy), a potem nie było nas w zasięgu internetu - właśnie z powodu wyprawy, której poświęcony jest ten wpis.

Dzięki aplikacji wycieczkowej Binek wyznaczył kolejną trasę - Mount Rufus, parogodzinna wędrówka ładnym szlakiem, czyli całkiem fajny sposób na spędzenie dnia na Tasmanii. Na miejsce trzeba było dojechać, ale co to dla Madzi, prowadzi się z resztą bardzo fajnie i coraz lepiej się czujemy w ruchu lewostronnym. Na miejscu oczywiście wejście do parku narodowego z kasą biletową - standard tutaj, ale dzięki temu parki są naprawdę zadbane i z porządnie wyznaczonymi szlakami! Zabraliśmy oczywiście zapasy i wodę (pokrętny nagłówek wyjaśni się poniżej).

FOT: Taką drogą pędziliśmy w stronę nowych przygód!

STRAŻNIK

Kiedy podeszliśmy do lady (po wybraniu paru pocztówek) - napotkaliśmy wzrok strażnika leśnego, który zajął się obsługą terminala i zagaił do nas, gdzie się wybieramy. Binek powiedział "Mount Rufus", na co strażnik odparł "No". Powiedział to tak, jakby wyjście w góry oznaczało śmierć albo zwożenie helikopterem. Potem wyjaśnił, że warunki pogodowe nie są najlepsze - może padać. Oczywiście po wyjściu z centrum turystycznego postanowiliśmy i tak tam pójść, najwyżej zawrócić jak pogoda będzie kiepska. Ja miałem kurtkę przeciwdeszczową, ale za to buty letnie-górskie, Binek i Patryk - cięższe trepy. Ciekawostką była mała maszyna do czyszczenia butów z napisem "don't spread the red" - po włożeniu buta pod metalową pokrywę i ściśnięciu pompki-gruszki podeszwa była spryskiwana jakimś eko-detergentem, który miał likwidować niepożądane mikroby, zapobiegając ich rozprzestrzenianiu wśród roślin parku.

WODA W BUTACH

Na początku warunki były całkiem przyjemne - piękny las, gdzieniegdzie szumiące potoki - gdyby nie trochę inna roślinność, można by pomylić Mt Rufus z Tatrami. Znalazłem sobie kij do podpierania i od razu poczułem się, jak Gandalf z powieści Tolkiena.

FOT: Gandalf Czarny.

Niedługo jednak mieliśmy się przekonać, czym jest gniew Sarumana wobec kilku marnych istot w górskich butach i kurtkach! Pierwszymi sygnałami były plamki śniegu w zagłębieniach między zaroślami - im wyżej, tym więcej! 

FOT: Fajnie się komponują tasmańskie rośliny ze śniegiem!

Im śnieg był głębszy, tym bardziej zdawałem sobie sprawy, że to, że mam letnie buty nie zależy od tego, czy jest lato - szczyt góry rządzi się swoimi prawami. Pierwszy śnieg, który nasypał mi się do buta wytrząsnąłem. Następne zostawiały po sobie coraz więcej wody, aż koniec końców czułem się, jakbym brodził w strumieniu. 

FOT: Pielgrzym.

FOT: Mount Rufus - gniew gór.

Po dojściu na ostatnią grań zostaliśmy owiani lodowatym powietrzem, a z chmur zaczął padać deszcz - wtedy uznaliśmy, że trzeba zawracać, szczególnie że mgła nie dawała nic więcej zobaczyć. Wyprawa mimo wszystko zalicza się do udanych - lasy są tu naprawdę piękne! 

FOT: Mina oddająca warunki, w jakich się znaleźliśmy.

Wracałem z wodą w butach, ale mimo wszystko warto było - szczególnie, że drugą parę zapobiegawczo wrzuciłem do bagażnika. Za to droga powrotna przypominała film, taki jakich osoby ze skłonnościami do schizofrenii nie powinny oglądać...

WALLABY

Jak tylko zapadła ciemność, stało się dokładnie to, co każdy mieszkaniec Tasmanii mówi na temat jazdy samochodem w nocy - pobocze drogi ożyło. Dziesiątki, a może setki ślepiów błyszczały w świetle reflektorów Madzi. Oczywiście zaczęła kończyć się benzyna, a stacja, którą zapamiętaliśmy z drogi do Mt Rufus - była nieczynna. 

Gdy chcieliśmy odjechać ze stacji, zorientowaliśmy się, że tylne drzwi od Madzi są otwarte - nikt z nas nie pamiętał, żeby je otwierał... Uznaliśmy, że kangur zabójca już jest w kabinie, pewnie pod siedzeniem Binka. Auto na każdym zakręcie oświetlało po kilka postaci, ciekawsko gapiących się na nas, jak na jakieś UFO. Kilka nawet wyskoczyło na drogę, ale dzięki manewrowaniu, hamowaniu i trąbieniu udało mi się żadnego nie potrącić.

Były to oczywiście słodko wyglądające za dnia kangurki zwane tutaj Wallaby - niedługo zdjęcie z bliska, tutaj na razie fota z okresu, kiedy jeszcze myśleliśmy, że nie jest ich milion i polowaliśmy z aparatami na każdego napotkanego.

FOT: Wallabyyyyy!!! ;)

Wyprawa udana, niedługo relacja z wizyty w Hobart - spotkania z rodziną i hardkorowej wspinaczki po skałach!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz